Forum www.bootleg.fora.pl Strona Główna www.bootleg.fora.pl
Dyskusje o polskiej muzyce czasów bezprawia
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Paweł Gzyl - Trzydzieści lat buntu

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.bootleg.fora.pl Strona Główna -> Muzyka polska
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
arturro
Administrator



Dołączył: 07 Lut 2010
Posty: 31
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Karaiby

PostWysłany: Śro 0:32, 24 Mar 2010    Temat postu: Paweł Gzyl - Trzydzieści lat buntu

Dzisiaj widok młodego człowieka w skórzanej kurtce z nastroszonymi włosami nikogo nie dziwi. Trzy dekady temu – był sensacją.


Nie jestem nikim

Druga połowa lat 70. to w Polsce powolny schyłek gierkowskiej epoki propagandy sukcesu. Brutalne stłumienie robotniczych protestów w Radomiu i Ursusie sprawiło, że większa część społeczeństwa pogrążyła się w marazmie. W telewizji królowały uśmiechnięte gwiazdy rodzimej rozrywki, które śpiewając piosenki o niczym, chcąc nie chcąc, wysługiwały się oficjalnemu systemowi. Muzyka rockowa praktycznie nie istniała. Nawet wirtuozi z SBB, którzy wyrastali ze śląskiego środowiska bluesowego, zwrócili się w stronę rozimprowizowanego jazzu i częściej grywali za granicą niż w kraju. Młodzież przeraźliwie się nudziła. Ci, którzy nie chcieli zapisać się do socjalistycznego harcerstwa czy ZSMP, spędzali całe popołudnia stercząc w klatkach wielkomiejskich bloków lub włócząc się po zaniedbanych parkach. Rosła frustracja i niezadowolenie. Potrzeba było tylko iskry, która wywołałby pożar. I rozbłysła ona niespodziewanie w 1977 roku – równo trzydzieści lat temu.

W 1977 roku w polskiej prasie zaczęły pojawiać się sensacyjne doniesienia o punku – nowej subkulturze, która pojawiła się na Wyspach Brytyjskich. Artykułom piętnującym rozwydrzoną młodzież, słuchającą hałaśliwej muzyki, towarzyszyły często szokujące zdjęcia ukazujące dziwacznych osobników poprzebieranych w obszarpane i niechlujne stroje. Na nową modę najpierw zwrócili uwagę młodzi ludzie ze stolicy.

„Ja i mój kolega z liceum po przeczytaniu tych artykułów stwierdziliśmy, że to, co tam opisywali to świetny sposób spędzania czasu – wspomina Robert Brylewski, późniejszy lider Kryzysu. – Powiedzieliśmy sobie, że jesteśmy pierwszymi punkowcami w mieście, kupiliśmy agrafki, żyletki i wpięliśmy sobie to żelazo do garniturów”. W tym samym czasie Walek Dzedzej, uliczny bard, zainspirowany prasowymi doniesieniami, porzucił granie folkowych klasyków i wspólnie z Maciejem Góralskim (perkusja) i Jackiem Kufirskim (bas) założył trio Walek Dzedzej Punk Band. Ze skromnego repertuaru grupy zachował się do dziś tylko jeden tekst: „Nie jestem mały/ nie jestem duży/ nie jestem głupi/ nie jestem mądry/ nie jestem w partii/ nie jestem w KORze/ nie jestem kurwa niczym”.

Zespół dał tylko dwa koncerty w stołecznym klubie „Hybrydy”, ale to wystarczyło – reakcja łańcuchowa została zapoczątkowana. Kufirski założył grupę Frankenstein’s Bride, która uległa przemianie w Slim, a Góralski dołączył do Roberta Brylewskiego, który z Piotrem Mrowińskim, Markiem Iwańczukiem i Kamilem Stoorem utworzył The Boors, przemianowany potem na Kryzys. Inny uliczny bard, Tomek „Franz” Lipiński, podobnie jak Dzedzej zrezygnował z kariery miejskiego barda i po przesłuchaniu płyty Sex Pistols powołał do życia trio o nazwie Tilt.

Te dwa zespoły – Kryzys i Tilt – okazały się najciekawszymi formacjami wyrosłymi z pierwszej fali punk rocka w Polsce. Obie grupy grały początkowo proste, gitarowe utwory, by potem eksperymentować z brzmieniami saksofonu i instrumentów klawiszowych. Równie ważne jak muzyka były ich teksty. Kryzys atakował w nich obłudę mediów („Telewizja”), partyjną indoktrynację młodzieży („Gaz”) i kłamstwa popkultury („Gwiezdne wojny”), natomiast Tilt ukazywał najciemniejsze strony życia we współczesnym świecie, nie pozostawiając swym słuchaczom nawet cienia nadziei na lepsze jutro. O ile w przekazie Kryzysu pojawiała się metafizyczna furtka, pozwalająca na ucieczkę z koszmaru rzeczywistości („Armageddon”), to tekściarz Tiltu, Jacek „Luter” Lenartowicz, upatrywał wyzwolenie jednostki w chaosie i autodestrukcji.

„Można spierdolić każdą rzecz, więc dlaczego nie własne życie?” – pytał w wydanej w podziemiu w 1979 r. książce „Pasażer”. „Dekadencja, cynizm i arogancja to cnoty. Nie walcz, lecz doprowadzaj do samobójstwa. Pokochaj cierpienie, pokochaj ból, nienawidź siebie i tego, co kochasz. A może okaże się, że zdychanie jest przyjemnością”. Lenartowicz, który miał za sobą występy w gdańskiej formacji Deadlock, po przeniesieniu się do Warszawy zdobył sławę naczelnego ideologa nowego ruchu. Pomagały mu w tym liczne kontakty z punkowymi wykonawcami z Zachodu.

„‘Luter’ był intelektualistą od początku do końca – twierdzi Tomek „Rastaman” Szczeciński, perkusista Tiltu. – Cały czas kreował siebie i sprawy, o których mówił. I w końcu one się stawały. Mówił o krwi i w końcu krew tryskała na ściany. Podobało mu się, że miał zakrwawiony garnitur, w którym wchodził do autobusu i mógł szokować. W tych swoich okularkach, taki siny, „zabidzony", siadał z zabandażowaną ręką po uprzednim „chlastaniu". Był poetą, a poeci są wariatami”.

Kolejnym ważnym warszawskim zespołem punkowym był Fornit założony przez Pawła „Kelnera” Rozwadowskiego. Grupa zasłynęła zakazem koncertów nałożonym przez cenzurę za bezkompromisowe teksty lidera. „Mały, sztuczny świat – śpiewał „Kelner”. – Sztuczne tworzywo, a w tym świecie wy, sztuczne figurki/ sztuczni mali ludzie w zielonych ubrankach/ sztuczne mają miny czekając poranka/ chcą być błyskawiczni jak zupa w proszku, doskonali jak mózg elektronowy/ mały, sztuczny świat”.


Nieprawdopodobny czad

Wzorem angielskich punków ich polscy odpowiednicy nie ograniczali się w swej twórczości do muzyki i tekstów. Niezwykle ważnym środkiem przekazu stały się fanziny, własnym sumptem drukowane i powielane gazetki, zawierające informacje o tym, co dzieje się w muzycznym podziemiu. Niektóre z nich, jak chociażby „Post” wydawany przez Henryka Gajewskiego, związanego z awangardową galerią w warszawskim „Remoncie”, promowały nie tylko punk i nową falę, ale także inne formy alternatywnej wypowiedzi artystycznej: mail art, audio art czy nowoczesną poezję. Działo się tak, ponieważ punkami byli w latach 70. ludzie wywodzący się z inteligenckich, niekiedy artystycznych środowisk. Tomek Lipiński z Tiltu był synem słynnego satyryka, towarzyszka jego eskapad, Konstancja Uniechowska, była córką innego znanego rysownika, a do mentorów warszawskich punków należał Franciszek Starowieyski.

Odzwierciedleniem nihilistycznej filozofii ówczesnych kontestatorów był ich ubiór i zachowanie. Do dobrego tonu należało noszenie dużej marynarki, obcisłych spodni „rurek”, poszarpanych trampek, jaskrawej koszulki bez rękawów i wąskiego krawata. Ci, którym udało się wyjechać na Zachód, przywozili stamtąd czarne, skórzane kurtki nabijane ćwiekami, wąskie okulary przeciwsłoneczne i wysokie buty – martensy. Do obowiązującej mody należały najeżone włosy, uszy i policzki poprzebijane agrafkami, „pochlastane” przedramienia oraz hałaśliwe zachowanie.

„Rozrzut strojów był ogromny, nie było jednego punkowego mundurka – śmieje się Tomek Lipiński z Tiltu i Brygady Kryzys. – Jeden szedł w brzydotę: agrafki, łańcuchy, pół głowy ogolone. Drugi – nurt kosmiczny: kombinezony, błyszczące stroje, makijaże. Trzeci to było coś w rodzaju ubeka z lat 50: prochowce, wąskie krawaty, czarne okulary”. Szokujące stroje szybko sprawiły, że największym wrogiem polskich punków była strzegąca porządku w socjalistycznym państwie Milicja Obywatelska. „Za jedną agrafkę obowiązywała jedna pała – wspominał niegdyś nieżyjący już dziś „Luter”. – Ja tam agrafek nie nosiłem, ale kumpel miał ich czterdzieści. Inny miał kurtkę zrobioną z małych kawałeczków materiału, połączonych agrafkami i drutem. Funkcjonariusz z obrzydzeniem malującym się na twarzy polecił mu: zdejmij to. Tamten skwapliwie wykonał rozkaz, ukazując pod spodem... identycznie zrobioną koszulę”. Najwięcej kłopotów z władzą ludową mieli punkowcy z... Ustrzyk Dolnych. To właśnie tam, w małym bieszczadzkim miasteczku, powstał zespół KSU. Jego członkowie odkryli, że jedynym sposobem na poznanie punkowych zespołów z Zachodu, których nie prezentowano w polskim radiu, jest słuchanie zagranicznych rozgłośni.

„Nasz wokalista, Boguś ‘Bohun’ Augustynek, słuchał często Radia Wolna Europa – mówi Eugeniusz „Siczka” Olejarczyk z KSU. – Pewnego razu wysłał do nich list, w którym napisał, że w polskich rozgłośniach obowiązuje zakaz prezentowania punk rocka. Odczytano go na antenie, wyemitowano audycję z nagraniami naszych ulubionych zespołów i przekazano pozdrowienia dla ‘słuchaczy z Ustrzyk Dolnych’. Wszyscy wiedzieli, o kogo chodzi, bo wyróżnialiśmy się swoimi ubiorami. Po kilku dniach ‘Bohuna’ odwiedziła Służba Bezpieczeństwa i przekopała mu cały dom w poszukiwaniu konspiracyjnych materiałów. W efekcie przez kilka następnych miesięcy musieliśmy meldować się trzy razy w tygodniu na komisariacie. Od tamtej pory wszystkim naszym poczynaniom towarzyszyło wzmożone zainteresowanie cenzury”.

Innym miejscem, w którym błyskawicznie zaczęła rozkwitać punkowa kontrkultura, stało się Trójmiasto. Najważniejszym zespołem, wywodzącym się z tego środowiska, był Deadlock prowadzony przez Maćka „Bruneta” Wilińskiego. Początkowo trio grało agresywnego punka, by później, po odejściu lidera i dołączeniu nowego wokalisty, Mirosława „Szymona” Szadkowskiego, podążyć w stronę surowego punky-reggae. To właśnie Deadlock wykonując „Psalm 1” nadał polskiej nowej fali metafizyczne oblicze – niebawem Kryzys i Tilt zaczęły wykonywać utwory zdominowane biblijną retoryką, ukazującą tych, którzy wybrali „bożą drogę” w opozycji do tych, którzy służyli systemowi komunistycznemu, przedstawianemu jako „upadający Babilon”.

„Deadlock grał nieprawdopodobny czad – podkreśla Tomasz „Rastaman” Szczeciński. – Kolesie mieli czerwone włosy, łańcuchy im z policzków wystawały, chodzili w podartych spodniach na bosaka, skakali po samochodach, a wszystkim wokoło włosy stawały dęba. Co najciekawsze – nie było w tym żadnego bajeru.”

Szczytowym momentem nowej polskiej muzyki było wydanie we Francji w 1980 roku dwóch płyt firmowanych przez Kryzys i Deadlock. Muzyka obu grup, całkowicie nieobecnych w państwowych mediach, doczekała się wielu pochlebnych recenzji w angielskiej i francuskiej prasie. Dziś oba albumy są fascynującym dokumentem niezwykłych czasów, w których najważniejszym wyznacznikiem młodej twórczości była chęć stworzenia czegoś nowego.

Innym ważnym wydarzeniem „kombatanckiego” okresu polskiej nowej fali było jednak wydanie debiutanckiego albumu supergrupy Brygada Kryzys, powstałej w 1981 r. z połączenia Kryzysu i Tiltu, a opublikowanego przez Tonpress w przededniu wprowadzenia stanu wojennego. Apokaliptyczne brzmienie zespołu i profetyczne teksty ukazujące rozpad systemu komunistycznego jawią się dzisiaj niemal jako prorocza wypowiedź najbardziej wrażliwej części polskiej młodzieży, dorastającej na przełomie lat 70. i 80. Wprowadzenie stanu wojennego zahamowało rozwój całej polskiej nowej muzyki.

„Prawda o naszych prześladowaniach była namacalna: byliśmy bici, aresztowani, zastraszani – podkreśla Robert Brylewski z Kryzysu i Brygady Kryzys. – Chodziliśmy na demonstracje, a trzynastego każdego miesiąca paliliśmy w zaciemnionych oknach świeczki. Nie mogliśmy odbywać normalnych prób ani grać koncertów. Nagrywaliśmy podsłuchane w krótkofalówkach rozmowy milicji i ZOMO, aby je potem wmontowywać w nasze nagrania. Mieliśmy świadomość, że nigdy nie ujrzą światła dziennego. Z trudem wywalczyliśmy, że Tonpress wydał płytę Brygady Kryzys. I tak do dziś nie wiadomo, co się stało z większą częścią jej nakładu.”

Mimo to w 1982 roku w Wielkiej Brytanii bez wiedzy i zgody członków zespołu ukazał się koncertowy album Brygady Kryzys. Piętrzące się trudności sprawiły jednak, że formacja przestała istnieć. Stan wojenny spowodował, że zaprzestały działalności również inne pionierskie zespoły polskiego punk rocka – Deadlock z Gdańska, KSU z Ustrzyk Dolnych oraz Slim, Atak, Poland i Fornit z Warszawy.


Najszybciej, najgłośniej, najgroźniej

Paraliż nowej kontrkultury był tymczasowy. Już w 1982 roku powstały w Warszawie trzy zespoły, które wpompowały świeżą krew w obumierający ruch – Deuter, Dezerter (początkowo jako SS-20) i TZN Xenna. Pierwszy z nich został utworzony przez Pawła „Kelnera” Rozwadowskiego na gruzach legendarnego Fornitu, drugi powołali Krzysztof „Stopa” Grabowski i Robert „Robal” Matera, a trzeci – inni warszawiacy: Krzysztof „Zygzak” Chojnacki i Tomasz „Gogo Schulz” Kożuchowski. Pomimo niemal równoczesnego startu zespoły znacznie różniły się od siebie. Deuter prezentował bardzo emocjonalny punk rock w brytyjskim stylu, Dezerter nawiązywał do szybkiego, mocnego amerykańskiego punka, zwanego hard corem, a TZN Xenna prezentowała jego londyńską odmianę – street punk – znany również jako oi! punk.

Na koncerty wspomnianych formacji jeździły całe grupy ich fanów, zwane załogami. Nic dziwnego, że ich występy wypadały niezwykle widowiskowo – agresywnej muzyce płynącej ze sceny odpowiadało szalone pogo, polegające na rytmicznym podskakiwaniu i obijaniu się o siebie wszystkich jego uczestników z widowni. „Tworzyliśmy drugą falę polskiego punk rocka – tłumaczy Krzysztof Grabowski z Dezertera. – Chcieliśmy dawać czadu, ile się da. Chcieliśmy grać najszybciej, najgłośniej i najgroźniej.”

Ferment, jaki zapoczątkowały warszawskie formacje, zaowocował już w 1984 r. Doskonale było to widać na legendarnym festiwalu w Jarocinie, gdzie wbrew intencjom organizatorów punk rock okazał się najszerzej reprezentowanym i najgoręcej przyjmowanym przez publiczność stylem muzycznym. To właśnie tam zadebiutowały przed dużą widownią takie formacje, jak Siekiera z Puław, Abaddon z Bydgoszczy, Moskwa z Łodzi, Śmierć Kliniczna z Gliwic czy Sedes z Wrocławia.

Muzyka tych zespołów brzmiała już zupełnie inaczej niż ich poprzedników – najważniejszy był szybki rytm, agresywne brzmienie gitar i drapieżny wokal. Apokaliptycznym dźwiękom towarzyszyły bezkompromisowe teksty ukazujące ponurą rzeczywistość w komunistycznej Polsce. Największym wrogiem punków był wszechobecny system, opierający swą siłę na wojsku, milicji i kontrolowanych mediach. Szary człowiek, próbujący funkcjonować we współczesnym świecie, był wykorzystywany, oszukiwany i zniewalany. Jedynym wyjściem z tej sytuacji wydawała się postawa outsidera odrzucającego wszystkie wartości i instytucje, na których wspierał się znienawidzony system – przede wszystkim politykę i propagandę. Świadomość ograniczeń i bycie „poza” dawało poczucie wolności i niezależności.

„Sznurują mi usta paragrafami – śpiewała TZN Xenna – Wiążą mi ręce ustawami/ zasłaniają oczy kodeksami/ Demokracja w czarnych okularach/ Ciągle ktoś stoi za moimi drzwiami/ Ktoś podsłuchuje rozmowy między nami/ Kiedy coś piszę, patrzą mi przez ramię/ Gdy krzyczę prawdę, duszą mnie gazami/ Oto obraz naszej codzienności/ Oto obraz naszej wolności/ Oto kultura nasza cała.” „Totalna, totalna destrukcja – dodawał Deuter. – W ludzkich sercach agresja nieludzka/ Powolny rozkład i degeneracja/ W ludzkich sercach potworna mutacja/ Dzieci mówiące jak spiker z dziennika TV/ Dzieci leżące na ulicach zagubiły siebie w narkotykach/ Sztywni faceci w garniturach/ Wyszkolone oddziały w mundurach/ Super świat nuklearnej ery."

Szybko ustaliły się relacje między przedstawicielami punkowej subkultury a solidarnościową opozycją. „Od początku starałem się patrzeć na wszystko własnymi oczami – wyjaśnia Grabowski. – Nigdy nie lubiłem wszelkiego rodzaju liderów i przywódców, którzy wiedzą lepiej, co inni mają robić. Wolałem dochodzić do wszystkiego samemu. Dlatego z pewnym niepokojem patrzyłem na ówczesną opozycję. Nie podobało mi się, że jedna część jej działaczy wywodziła się z komuny, a druga miała zdecydowane odchylenie narodowe. W Kościele widziałem również stronę w sporze politycznym, która nie kojarzyła mi się jakoś z duchowością. Choć nie zaangażowałem się w podziemną działalność, to sympatyzowałem z wszystkimi, którzy byli przeciw. Uznałem jednak, że trzeba iść własną drogą i myśleć po swojemu.”

Ruch punkowy, podobnie jak podziemną „Solidarność”, inwigilowała wtedy SB. Muzycy byli przesłuchiwani i nakłaniani do współpracy. „Wypytywano nas o konkretne osoby i wydarzenia, sypano pseudonimami i dokładnymi datami – wspomina jedno ze spotkań Grabowski. – Z tego wnioskuję, że musieli mieć swoich ludzi w naszym środowisku.” Podczas koncertu Dezertera na festiwalu rockowym w Jarocinie w 1984 roku omal nie doszło do otwartej walki ZOMO z punkami. „Murawa na stadionie zamieniła się w klepisko, z którego unosiły się kłęby kurzu – wyjaśnia Grabowski. – Kiedy zaczęliśmy grać, ludzie zaczęli tańczyć pogo. W pewnym momencie nie dało się czym oddychać. Nasz ówczesny wokalista, Skandal, poprosił ze sceny organizatorów, aby polali ziemię wodą. Usłyszeliśmy wtedy: „Albo gracie, albo won ze sceny!”. Dwudziestotysięczny tłum zawrzał. Zaczęto rzucać grudami ziemi w konsoletę. Wydawało się, że za chwilę wszystko wyleci w powietrze. Nagle w słuchawkach usłyszeliśmy czyjś głos z konsolety: ‘Jeżeli zaraz nie zaczniecie grać, to wejdzie tu kilka tysięcy ZOMO-wców, którzy stoją w lesie’. Wtedy zdecydowaliśmy się zagrać. Nie wiem, co by się stało, gdybyśmy rzucili hasło do zadymy.”

W latach 80. radykalnie zmienił się punkowy wygląd – znikły fantazyjne, własnoręcznie wykonywane ubiory, a zamiast nich pojawił się tradycyjny „mundurek” – skórzana kurtka, obcisłe dżinsy, T-shirt z nazwą ulubionego zespołu oraz wysokie, wojskowe buty. Głowy zdobiły sterczące „irokezy” lub krótkie „jeżyki”. Taka uniformizacja punkowej kontrkultury szybko rozczarowała niektórych wykonawców. „Kelner” z Deutera zaczął eksperymentować z muzyką funky, Tomek Budzyński z Siekiery wspólnie z Robertem Brylewskim założył Armię, grającą „mistycznego punk rocka”, a Darek Dusza popchnął swoją Śmierć Kliniczną w kierunku reggae i jazzu. Wielu młodym rebeliantom przestała już wystarczać negacja otaczającej rzeczywistości – jedyną drogą wyzwolenia z okowów „babilońskiego systemu” okazała się wiara w Boga. Nic dziwnego, że część wykonawców związanych z ruchem punk zainteresowało się muzyką reggae, która za ich sprawą przeżywała w połowie lat 80. swój złoty okres.

Mimo ogromnej popularności niewielu punkowym wykonawcom udało się wówczas nagrać płyty. Bardziej operatywne i otwarte na nowinki zza Żelaznej Kurtyny okazywały się zachodnie firmy – choć to polski Tonpress wydał Dezerterowi singiel, pełny album grupy – „Underground Sound Of Poland” – ukazał się w Stanach Zjednoczonych, a debiutancki krążek Abaddona – „Wet za wet” – został opublikowany we Francji. Inne zespoły miały mniej szczęścia – fani byli skazani na amatorskie nagrania z prób i koncertów powielane potem na złej jakości kasetach. Nie przeszkadzało to młodym ludziom w uczeniu się na pamięć tekstów, które były później chóralnie odśpiewywane w czasie występów.

[o punku przełomu lat 80. i 90. w kolejnym wydaniu Rity]


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.bootleg.fora.pl Strona Główna -> Muzyka polska Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin